Moj ksiezycowy pech, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JERZY BROSZKIEWICZMÓJ KSIĘŻYCOWY PECH1970TAMA PIERWSZAAch, ten dzień!Od razu muszę stwierdzić, że właciwie do nikogo me mogę mieć żalów czy pretensji. Oczywicie zawsze można wytknšć kogo palcem powiedzieć nie ja, tylko on. Ale prawda jest prawdš: to włanie ja zawaliłem. A potem już cała historia tego dnia i mojego księżycowego pecha zaczęła się rozkręcać coraz szybciej, bujniej i lepiej tak że w końcu chwilami nie wiedziałem już, czy to wiat jest taki okrutny, czy też po prostu ja sam uległem atakowi ciężkiego zidiocenia.Cała sprawa była przecież wiadoma i zaklepana z góry. Bo choć szkolna wycieczka na Księżyc to nic wielkiego, i każdy z naszej klasy przynajmniej raz w życiu już tam był, to jednak szkolna wycieczka ma swój program.Z okazji owego dnia, o którym tu mówię, należało się spodziewać klasówki. Po co zresztš pleć o jakim spodziewaniu się?Wiadomo, jak to się dzieje. Opiekun klasy daje ogólne założenia głównemu szkolnemu komputerowi, a ten dopiero urzšdza sobie zabawę w konkretne szczegóły. Tym sposobem sztuczny mózg układa taki program wycieczki, że cała klasa, czyli dwadziecia szeć doć młodych i całkiem niesztucznych mózgów, musi się mocno potem namęczyć nad możliwie dokładnym i rzeczowym opisem jej przebiegu. Nie chcę przy tym twierdzić, że cała sprawa jest niesłychanie trudna i zawikłana. Można na przykład brać ze sobš kieszonkowe kamery filmowe i nakręcać poniektóre ciekawsze albo trudniejsze fragmenty wycieczki. Po prawdzie jednak niewiele to pomaga. Takie notatki z natury rzeczy urywkowe sš i pobieżne. Istotna bowiem trudnoć wyżej wspomnianej klasówki polega na możliwie najdokładniejszym, najbardziej szczegółowym i najbardziej osobistym opisie całoci. Co gorsza: wszystko to trzeba opowiedzieć metodš całkiem przedpotopowš wprost na tamę magnetofonu. Trzeba opowiedzieć nie tylko, co się widziało, ale także i to, co się czuło, o czym się mylało i jakie ogólniejsze wnioski z tego wszystkiego się nasuwajš. Jednym słowem, każdy z szanownej wycieczki ma obowišzek przedyktowania na tamę czego w rodzaju dużego reportażu albo małej powieci. Potem tamy idš do szkolnej drukarni, gdzie głos przetwarza się na druk, i dopiero wtedy zaczyna się cała zabawa jakby na nowo: wszyscy czytajš wszystkie te (za przeproszeniem) dzieła literackie, następnie na zasadzie głosowania wybiera się pięć najlepszych, potem każdy pisze z nich recenzję i w końcu profesorowie przyznajš nagrody za najlepszš powieć i najlepszš recenzję.Każdy mi przyzna, że z tego wszystkiego można dostać ciężkiego szumu w szarych komórkach, a nawet czkawki w szyszynce.Nic dziwnego, że już za szkolnych czasów moich rodziców odzywały się głosy przeciw tym literackim udręczaniom biednej młodzieży i podobne głosy odzywajš się po dzi dzień. Ale i tak nic z tego. Zarówno zespoły komputerów, jak Główne Rady Szkolne stale się upierajš przy owym obyczaju.Jeli chodzi o mnie, narzekać narzekam, ale z zasady nie krzyczę. Ostatecznie program szkolny jest po to, żeby go wykonywać, nie zawsze z zachwytem, ale po prostu ku swemu pożytkowi. I to możliwie najdokładniej. Ja w każdym razie jestem najgłębiej o tym przekonany.Mówię: ja a jeszcze się nie przedstawiłem ani nie wyjaniłem, kim w istocie jestem. Czas na to.Otóż nazywam się Paweł Kostal, mam lat czternacie, wzrost metr szećdziesišt siedem, dużo piegów na nosie i w okolicy, oczy niebieskie, twarz pocišgłš, włosy nieco rudawe, doć dobrš kondycję, szóstš klasę rakietowego pilotażu oraz zamiłowania matematyczne. W swojej klasie utrzymuję się zazwyczaj w pierwszej pištce zarówno w matematyce i cybernetyce, jak w sporcie i geologii, ale tylko, w tych przedmiotach. Jestem w klasie dziewištej i mam przed sobš jeszcze około dwóch lat szkolnej harówki oczywicie w zależnoci od tempa składanych egzaminów. Potem kiedy ukończę lat szesnacie, pójdę do Instytutu Matematyki albo przejdę od razu do pracy zawodowej jako technik cybernetyczny. Rzecz jasna wolałbym to pierwsze. Muszę jednak na Instytut uczciwie zapracować i jeszcze przed ukończeniem szkoły udowodnić, że potrafię być w przyszłoci samodzielnym pracownikiem naukowym. Jak na razie, nie idzie mi najgorzej i pewne szansę już teraz się rysujš. W cišgu ostatniego roku napisałem i wydałem trzy samodzielne (wykraczajšce poza program szkolny) prace, z których dwie Instytut przyjšł, dajšc im całkiem niezłš punktację. Mam jednak przed sobš jeszcze dwa lata solidnej roboty, bo bez dziesięciu samodzielnych prac nie mam nawet co marzyć o przyjęciu do Instytutu.Co dalej?Mieszkam w Jaminach. Miasto jest młode i nieduże wszystkiego dwiecie lat i pół miliona mieszkańców. Połowa drogi między Krakowem a Wrocławiem. Oczywicie nie mieszkam sam. Mieszkam z rodzicami, których zaliczam do ekstraklasy tego gatunku, a jeszcze do zeszłego roku był też z nami mój starszy brat, Lutek. Muszę przy tym stwierdzić, że Lutek to też w gruncie rzeczy osobistoć raczej wyjštkowa. W piętnastym roku życia przeskoczył końcowe egzaminy szkolne, potem wygrał rodkowoeuropejskš olimpiadę fizyki kosmicznej i od razu wysłano go na Marsa, do Głównego Instytutu Wielkich Wypraw.Dobrze jest mieć takiego brata, którym można się pochwalić we wszystkich rodowiskach i we wszystkich miejscach kuli ziemskiej. Ale każda zasada ma dwa końce. Ów drugi, gorszy koniec polega na tym, że mam kilkoro takich rozkosznych krewnych, przyjaciół i znajomych, którzy od czasu do czasu z niewinnym spojrzeniem i bardzo słodziutkim głosem powiadajš: tak, prawda, oczywicie, Lutek to wspaniały facet! Ale ale co z tobš? Potrafisz choć w częci być taki jak on? Potrafisz mu dorównać?Oczywicie rodzice sš za dobrzy, za mili i za mšdrzy na takie nibymetody nibywychowawcze. Mam jednak ze dwóch wujów i ze trzy kuzynki, którzy zaletami i talentami Lutka na pewno zbyt często wykłuwajš mi oczy. I gdybym Lutka tak nie lubił, jak go lubię to przy ich troskliwej pomocy dostawałbym pokrzywki na sam jego widok.Mówišc między nami, sam Lutek (starszy ode mnie o pięć lat) potrafił mi też dać czasem niezłš szkołę. Do końca życia nie zapomnę, jak kilka dobrych lat temu skonstruował całš bandę cybernetycznych krasnoludków i wypucił jš na mnie. Skończyłem wtedy pišty rok życia i wiedziałem już co nieco o robotach i cybernetyce.A mimo to dałem się nabrać na całego:Chodziło za mnš dziesięciu takich piętnastocentymetrowych, w czerwonych czapkach, z białymi po pas brodami i wygadywali jakie całkiem niepojęte historyjki: o sierotce Marysi, o królewnie nieżce, o Kopciuszku i szklanym pantofelku, i wiele innych bredni. A ja na całe pół dnia uwierzyłem, że sš to importowani mieszkańcy Saturna, którego jeszcze w pełni nie zbadano, i że sš włanie tacy: malutcy, brodaci i ciężko zapónieni w rozwoju. Dopiero kiedy rodzice wrócili z pracy, sprawa się wyjaniła, a miechu było ponad całomiesięcznš normę. Prawda, że więcej się miano z tych maluchów niż z mojej biednej naiwnoci ale i tak zaprzysišgłem sobie, że przyjdzie jeszcze czas, kiedy odegram się na kochanym moim braciszku. W cišgu ostatnich dwóch lat rozpoczšłem już niejakie próby, nie bardzo mi to jednak wyszło.Jak ogólnie wiadomo, Lutek trochę zanadto lubi wysokie blondynki o zielonych oczach. Postanowiłem więc, że skonstruuję mu takie jasnowłose cudo oczywicie na mikrotranzystorach i z odpowiednim programem postępowania. Że on jš na przykład czule bierze za rękę, a ona go łaps! za nos. Mogłaby to być piękna scena, godna szerokiej reklamy.Próbowałem już co nieco w tej mierze, ale nic z tych prób nie wyszło. Mocno jeszcze muszę się podkształcić w robotyce, bo jak na razie do takiej blondynki, na którš Lutek dałby się nabrać, bardzo mi daleko.Jeli chodzi o rodziców, powtarzam: jest to klasa najwyższa. Jak wiadomo, nie ma na wiecie ani we wszechwiecie idealnych ideałów. Dla mnie jednak rodzice zaliczajš się do rzędu najwyższej jakoci.Ojciec ma niewiele czasu i bywa w domu tylko przez cztery dni w tygodniu, bo pracuje na dnie Atlantyku, w okolicach Wielkiego Rowu, gdzie stworzył hodowlę wietlistych ryb głębinowych. Sš tacy, dla których zajęcie to pachnie niejakim dziwactwem, ale tata zawsze lubił rzeczy niezwyczajne. Poza tym sam czytałem kilka fachowych artykułów bardzo wychwalajšcych rozwój owej hodowli. Może ona bowiem stać się niezwykle przydatna w badaniach największych głębin oceanicznych, które w końcu znamy o wiele słabiej niż cztery najbliższe planety słoneczne.Mama od czasu do czasu daje mi do zrozumienia, że trochę jš denerwujš warunki ojcowskiej pracy, że wyczerpujšca jest i doć nawet niebezpieczna. Ojciec sam i to nie tak dawno przyznał się, że był o krok od katastrofy, kiedy jego głębinowy traktor wpadł w rozpadlinę i buksował w mule niemal do utraty energii. Mimo to mania, szczególnie przy ojcu, bardzo chwali jego zajęcia i głębinomorskie zainteresowania. Czasem jednak bywa mocno przygaszona, kiedy ma trudnoci z radiowizyjnym połšczeniem w dniach nieobecnoci ojca.Sama pracuje jako projektantka w Głównych Zakładach Upiększania Ziemi. Jest zawsze bardzo spokojna, liczna i zadbana. A choć marzyła kiedy o pracy pilota Wielkich Wypraw, od dobrych kilkunastu lat (jak sama twierdzi) bardzo przywišzała się do swojej roboty. Wygrała kilka międzykontynentalnych konkursów, a każdy przyzna, że jej zajęcie jest godne szacunku: bronić przyrodę przed jałowieniem gatunków, hodować nowe rodzaje kwiatów i drzew, budować lasy, jeziora, strumienie i wodospady i w ogóle odrabiać te barbarzyńskie straty, jakie zielona ziemia poniosła w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku, kiedy nie umiano jeszcze rozwijać cywilizacji bez niszczenia przyrody.Ostatnio matka pokazała mi kilka swoich najnowszych projektów czterech rezerwatów rolinny... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aswedawqow54.keep