Morze, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
EDWARD BALCERZANMORZE PERGAMIN I TYPANTOMIMYczwarta cianaJózefowi Bursewiczowitędy przejdš zmęczeni statycize ladami zelówek na powiekachstopamipštników rozrobiš podłogęna nowe wykresy płaszczyznpozostanie okno w czwartej cianieo warstwę mrozu oddalone od wargprzylegam skaleczonym policzkiem do szkłajapełgajšca za rampš smugazawieszony na mapie czerwonych podróżynie potrafię wyszarpać się z wymiaru cianyzasznurowanynerwami torszginam gwód osadzony w palcunotujšcy zacięciakurtynyIII 583scena obrotowapoeta zjawił się w lepkim od wiecpowietrzu tršcanych palcami plameki nagle pocięty w pionowe plasterkirozkleił się w pejzaż na czwartš cianęoklaski spadały pod krzesła kto wszedłi mydłem szorował zbyteczne tapetykobiety wkładały do ksišżek jak liciezerwane z podłogi paznokcie poetyII 574poliszynelpod sufitem palce zawisływydeszczyły na kukły sznurkismarkata widownia o zachwytrozpłaszczyła noskimarionetki drewniakamitłukły lalkom główki lalkizapłakały w filiżankiskorupkami z porcelanya poliszynel niedorzeczny obłokiw oczach zataiłłowił krzykiem zwarzone wargizjadał jak obwarzankimarionetki figurynkizwyciężyły robiš stospójdzie z dymem wiatru szukaćniedorzeczny poliszynela mówili trzeba się opowiedziećbyć drewnianym albo z porcelanyzanim ogień poparzy palceze sznurkamipowieszonych kukieł575ulicami szpitalnych łóżekustawilichore na piaskowiecnagie popiersia kobietodsłonili pomniki wymarłezwiało wiatrem jedwabnezacieki rtęcidmš w ulice szpitalnych łóżek:flet z klapkami niklowanych okienpełga zachódoblazłyrozwielitki różowe parapetkrwinkisłońca na oknachwrysował się w rozpacz bandażywykołysał się w przypływ poduszeksrebrny kształtjabosonogie niemowlę koloru ołówkaIII 586* * *nawet mgłami wypływem podziemnychmokradełmoja szyja do traw zadzierzgnięta supłemprzez pustaki białych kondygnacjiw ił zdrojowy musujšca kopalinanarzucali mi do klatkiwarg w papierkachczym to karmić jak to całowaćgłowę licznik do cegieł przytwierdzamprzyjdzie mierć skrupulatny inkasentnie wypełni palcami pustakówII 597PoetaJego wiat nie jest waszym wiatemWasz wiat jest jego drugim wiatem.Poeta starzeje się szybkoW cišgu jednego dniaPrzeżywa dwa dni.Ręce wokół głowy dwie łezkiWycisnšł z oczu jak z niebieskiej tubkiW pudełku od zapałek pokotemRudobrode drewniane trupkiZapalił papierosa zšbdolegał od rana.Pod łóżkiem krasnoludek doprowadzonydo rozpaczyUtkany z pajęczyny w zielonš kratęPowiesił się na jego sznurowadłachBrodaty jak niebo od deszczu brodateZasznurował butypsiakrew lisko.Wieczorem zdruzgotana wykałaczkaWyrosła w najnieprawdziwszy kaktusKoty wpoiły czarnoć czarnymkominiarzomA zmierzch zabarwił niebo w papierowyLakmusUstawił na nocnym stolikuBudzik który odtšd prozę nocyKroił na czarne smaczne plasterkiUjednolicał dwa wiaty jak dwazachodzšceNa siebie okręgi.T y k a ł.8i mój autoportretMatcebyłem pomylany jako studiummłody człowiekna tle brzydkiego miastaoprawiony w ramę skleconšz wydalonych z czereni pestekdo krzyżujšcych się nitekprzytwierdzony olejnš fakturšwywietrzałem pod ciepłym oddechem!zlizywany kropkami ruchomych oczuwykruszam się rudy tynkubywam tło mnie przenika na wylotpozostaje miastoz jeszcze jednymotwartym oknem19579OCZY DNIEM WZBIERAJĽCEwitanie różoweNoc konała w kałuży mrokuzakłuta do jasnoci igiełkami witaniaPtak zakrzyczał różowym przestrachemUniosłem powieki jak listki topoliZadziwione drzewazamrugały zielonymi powiekamiKochasz?Odmienialimy czasownik kochaćPoczšł się deszcz sierpniowyZapłakały topole jak bobrySosny wylewały żywicęogołocone z rudej koryPójdę już.Noc minęła?Pójdę.Pod błękitnym szkłem powietrzadojrzewały pomidorytrójwymiarowe banalnedorastały do wymiarów ludzkiego serca10taszyzmoto wzbiera spod barw ujadanie żwiruPo kostki wpełzł żywopłot w biały bandaż perzuChłód pokurczył glinę w miękkie dzbanyZga wiatło jakbrudny niegpod butami butwiejšcy żużlempruszy sjena palona w czarnych wargachglebymalujSkrzydła spalonego na wrony papieruzahaczyły o struny grudyporysowanej w zamarzłe skrzypcedotknijTrzepocšce krajobrazy piaskuosypały z kolorówsłoneczniki szkiełekII 6011dobry wierszpostanowiłem napisać dobry wierszdobry wiersz powiedziałem cizamiast dobry wieczórwitała mnie dobrym wierszemdobry wiersz dobry wiersz był niedobryludzkie twarze kropliste leszczespływały po nim i o szybę tłukłyludzkie ręce różowym deszczemgadatliwe popiersie telefonz tatuażem w zmylne cyferkizacišgał się czarnym dzwonišcym dymemz jego uszu wiszšcych nad czołemunosiły się kółka w kolorze zielonymd o b r y d o b r y d o b r yw kształcie litery opomykały pod sufitdobijał się zwiewny motylskrzydełkami do czterech okiengubił pyłek po podłodze ze skrzydełdobry wieczór mówiłem pyłek wirowałwypisywał w powietrzu słowadobry wiersz dobry wiersz dobry wierszw słupach słońca popołudniem pochylonychpuszkiem w czułkach metalicznych kruszałsmakujšcy zamarzaniem mlekaIX 5712mierć i porcelanaużywał słowa mentalnoć terminu pragmatyzmi publicystykaczytam publicystykę mówił zamiast czytamgazetęczy lubisz czytać publicystykępytał swojš żonę z porcelanya ona miała odrębnš mentalnoći palce Chopina którymi prała pokrowcebiałe jak mierć człowieka na zimękiedy umarła zabrakło mu słowa rozpaczVIII 5813gwiazdazaległy gwiazdy w kałużygwiazdy niedopałkicałopalenia drzew suchej nocyprzetoczyła się po bruku ciężarówkaprzestraszone rozprysły się gwiazdybrudna woda chlapnęła na czyje spodniekto zaklšł odszedł w ulice bez wiatełbiegłem za nim krzyczałemże została mu jedna gwiazdana gorliwie sprasowanych kantachżyjšce kruche sreberkoupadłe z wysoka na mokre kamieniezerknšł podejrzliwieprzyspieszył krokuXII 5614meduzymeduzy w czasie odpływu zalegajšmokry piasek wyplute niepokojemruchomych płaszczyzn oczy wielkiej wodybez radoci widzenia się nawzajemobojętne dosychajšce skarpetydo niskiej mgły jak do sznurka przypiętekryształkami kanciasto dojrzewajšcej soliumierajš pod butem z bólemłykajšcej ocet galaretymeduzy pozwalajš się rozciskać do woliumierajš na biało cicho i gwałtowniei tylko może wiatr z miednicy zmierzchumokrym podmuchem wlewa się za kołnierzIX 5715motto do przypowieci (I)wyjechali oboje nad Morze Głodnych Ptakówbrzeg był płaski i długi jak deskadziewczyna zamieszkała w rybackiej osadzieo wiele kilometrów od portowegomiasta w którym zamieszkał onchłopiec czytał gazety tęskniłdziewczyna tęskniła karmiła chlebem rybitwylalki wypchane pakułami głodurazu pewnego weszli oboje do Morza o tej samejgodziniei pokładły się między nimi fale równolegleprzewody wysokiego napięciawoda w której kšpał się chłopiec była t a k s a m ogorzka zielona jak zielona i gorzkabyła woda w której pływała onato była t a s a m a wodaodpływali wcišż dalej znowu razem połšczenitożsamociš sierpniujšcej wodynazajutrz rybacy wyłowili ciało dziewczynynieopodal wydm oddalonych o wielekilometrów od kanałów portowegomiasta w których nikt nie odnalazłciała zakochanego chłopcaVII 5816motto do przypowieci (II)Jest w miasteczku nadbałtyckim podanie o ratowniku,który utopił dziewczynę, (porzucała ubranie na brzegu;wbrew przepisom pływała naga). Ludzie tajš szczegóły,poza jednym, że ratownik jš wytropił, inni twierdzš,że przypadkiem dostrzegł wykroczenie. Potem czekałaż wyjdzie z morza. Nie krył się, stał na wydmie. (E. B.)dłoń do ucha z kroplš Morza przykładałtrzymał w palcach muszelkę słony pierógnie połknšłnasłuchiwał wołania głębinowych kadłubówteraz tego nie robinie wabiš go wraki przydenne pobrzmiewaniemstrun na masztach dymišce mułem iskrami ikrynagie ciało na szkłach lornetki jej policzkiwzbierajš krew odcień pšsu na falachwczasowicze obrażeni na zmierzchprzybierajš pionowe kształtywrócisz? mówi i mówi tylko do Morzazadbały o mnie meduzy szyjš odzież z ciałekprzemokłychbędę ci odtšd przynosił w ustachszary szept wydmuchrzycy z wydmkarbowana strużkami wodywypłynę okryta sukienkši nie powiem ci swego imieniaza wydmami rosnš lady stópwyjeżdżajš wopici drabiniastym wozem ladyna piasku bronujšXII 5817jeden wieczór z tomikiem Bolesława LemianaRozszczekało się psisko na księżyca srebrzyskoCo rozwiecał niedoblask w trupięgowš wieczystoćNa wiat gnuny trumniany na zmysłowoć i chucieI na szept co szelecił jak ten wiatr na kogucieZ drzew wyptasił się słowik w zmylny wist okarynyJak Zbolałek co ciska cierpkich zmierzchów cytrynyGłos ten rwały topole i zdzierały na kijePies w nieżyciu umarły na przedmierci zawyje...5718jesień z jesiotremczyliliryczna parodia wczesnej poezji autora buta w butoniercePani uszy sš strome i strzeliste jak syfonZaklipszone kijanki żeglujšce na żerPani palce sš kruche i odjęte kielichomJak na blat wysypane herbatniki pti berZa oknami już mgieł neoniejš westalkiW parku biusty kamienne kradnie biały pierotW pani biodrach jest co par ekzamplz umywalkiA ja muszę kšpiele pobierać i jodNie rozumiem dlaczego pani nigdy nie płaczemiech mulatki z nigerii słyszy dzi rzadko ktoChciałbym wyjšc w tors pani zacichaczeć cichaczemI być krwisty jak bizon a la gwasz żan koktoNa pochylnię twych piersi chcę wytoczyćjak beczkiSwoich ramion bicepsy i całować cię w karkChociaż but mój nie wdepnšł w mahońtwej biblioteczkiW której stojš oprawni białoszewski i sartrTrzeba będzie za chwilę płacić sł... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aswedawqow54.keep