Moody David - 01 Amok, E-BOOKI, Nowe (h - 123)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DAVID MOODY
AMOK
Przekład
MAŁGORZATA STRZELEC
CZWARTEK
I
Simmons, dyrektor regionalny sieci dyskonta, włożył resztę do kieszeni, starannie złożył gazetę i
wsunął ją pod pachę. Szybko zerknął na zegarek, po czym wyszedł ze sklepu i ponownie dołączył
do tłumu anonimowych zakupowiczów oraz urzędników tłoczących się na chodnikach centrum
miasta. Idąc, w myślach przeglądał terminarz. O dziesiątej cotygodniowe zebranie w dziale
sprzedaży służbowe spotkanie z Jackiem Staynesem o jedenastej, lunch z dostawcą o wpół do
drugiej...
Zatrzymał się, kiedy ją zobaczył. Początkowo była tylko kolejną twarzą na ulicy - nijaką,
niepozorną i tak samo dla niego nieistotną jak cała reszta. Ale ta kobieta miała w sobie coś, co
budziło niepokój. Po chwili mu zniknęła, pochłonął ją tłum. Simmons rozglądał się nerwowo;
desperacko szukał jej wśród falującej, pospiesznie opływającej go masy ludzkiej. O, znowu ona.
Na ułamek sekundy ujrzał ją w przerwie między sylwetkami; zmierzała w jego stronę. Była niska,
najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu; szła zgarbiona w czerwonym, wyblakłym płaszczu
przeciwdeszczowym. Przezroczysty plastikowy kaptur osłaniał jej sztywne, siwe włosy. Patrzyła
przed siebie przez grube soczewki okularów w szerokich oprawkach. Mogła mieć co najmniej
osiemdziesiątkę, więc czemu tak go przeraziła? Musiał działać szybko, zanim znowu mu zniknie.
Nie mógł ryzykować, że straci ją z oczu. Wreszcie po raz pierwszy pochwycił jej wzrok i
natychmiast zrozumiał, że musi to zrobić. Nie miał wyboru. Musiał to zrobić - i to od razu.
Upuszczając gazetę, aktówkę i parasol, Simmons przepchnął się przez tłum, wyciągnął ręce i złapał
ją za szerokie klapy płaszcza. Nim zdążyła zareagować, obrócił nią niemal o sto osiemdziesiąt
stopni i pchnął w stronę budynku, z którego właśnie wyszedł. Jej kruche ciało niewiele ważyło,
więc kobieta dosłownie przefrunęła nad chodnikiem, ledwie dotykając stopami ziemi, uderzyła w
grubą szybę wystawy sklepowej i odbiła się od niej. Oszołomiona bólem, zaskoczona, leżała twarzą
na zimnym, zalanym deszczem chodniku, zbyt przerażona, żeby się ruszyć. Simmons przepchnął
się do niej, roztrącając grupkę zatroskanych przechodniów, którzy zatrzymali się, aby jej pomóc.
Ignorując ich gniewne protesty, pociągnął ją, zmuszając, by wstała, i znów pchnął na witrynę; gdy
po raz drugi z trzaskiem uderzyła w szybę, jej głowa bezwładnie opadła do tyłu.
- Co, do cholery, wyprawiasz, kretynie?! - krzyknął wstrząśnięty przechodzień, odciągając
Simmonsa za rękaw płaszcza.
Simmons wyrwał się mężczyźnie. Potknąwszy się, wylądował na czworakach w kanale
ściekowym. Nadal miał przed oczami tę kobietę. Widział ją między nogami ludzi tłoczących się
wokół niej.
Nieświadomy krzyków i wrzasków protestu dzwoniących mu w uszach, szybko wstał, podniósł z
chodnika swój parasol i poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary w drucianych oprawkach.
Trzymając przed sobą parasol jak karabin z nastawionym bagnetem, znowu ruszył na kobietę.
- Proszę... - błagała, kiedy zatopił ostry metalowy szpic w jej wnętrznościach, a potem
wyszarpnął.
Osunęła się po szybie, ściskając ranę, a oszołomiony, pełen niedowierzania tłum natychmiast
pochłonął napastnika. Mimo zamieszania Simmons widział, jak uginają się pod nią nogi, jak ciężko
pada na ziemię, a krew tryska z głębokiej rany w jej boku.
- Świr - wrzasnął mu ktoś do ucha.
Simmons obrócił się gwałtownie i spojrzał na człowieka, który to powiedział, jezu Chryste,
następny! Ten też był jak ta staruszka. I jeszcze jeden, i jeszcze... Wszyscy stali teraz wokół niego.
Patrzył bezradnie na morze wściekłych twarzy. Wszystkie były takie same. I nagle wszystkie stały
się dla niego groźne. Wiedział'; że jest ich zbyt wielu, aby z nimi walczyć. Zdesperowany zacisnął
dłoń i pięścią uderzył w twarz najbliżej stojącego. Kiedy nastolatek zatoczył się pod wpływem
nagłego ciosu i padł na ziemię, horda postaci w mundurach przebiła się przez tłum, przewróciła
Simmonsa i z całą siłą przycisnęła do ziemi.
1
Wariat. Niech to szlag, widziałem już różne rzeczy w tym mieście, ale nigdy czegoś takiego. To
było ohydne. Aż zrobiło mi się niedobrze. Chryste, zjawił się nie wiadomo skąd i kobieta nawet nie
miała szans. Biedna starowina. Teraz facet stoi w tłumie, który ma przewagę pięćdziesięciu do
jednego, a mimo to próbuje walczyć. Pełno tu świrów. Na szczęście dla kobiety, policji też tu
pełno. Dwóch mundurowych już się nią zajmuje, próbują zatrzymać krwawienie. Trzech innych
dopadło gościa, który ją załatwił, i teraz odciągają go na bok.
Cholera, za trzy dziewiąta. Znowu się spóźnię do pracy, ale nie mogę się ruszyć. Ugrzęzłem w tym
cholernym tłumie. Ludzie tak się stłoczyli, że nie mogę zrobić kroku ani w tył, ani w przód. Będę
musiał poczekać, aż zaczną się przesuwać, nie wiadomo, ile to potrwa. Zjawiło się jeszcze więcej
policjantów i próbują zaprowadzić porządek. Żałosne próby; można było się spodziewać, że ludzie
okażą trochę szacunku, ale gdzie tam, ludzie jak to ludzie. Wystarczy małe zamieszanie na ulicy, a
już wszyscy zatrzymują się, żeby popatrzeć na cyrk.
Wreszcie zaczynamy się przesuwać. Nadal widzę tamtego gościa, jak go prowadzą do policyjnej
furgonetki stojącej po drugiej stronie ulicy. Kopie i wrzeszczy jak zasmarkany gówniarz. Jest
kompletnie roztrzęsiony. Sądząc po odgłosach, jakie wydaje, można pomyśleć, że to jego
zaatakowano.
Wiem, jestem parszywym leniem. Wiem, że powinienem bardziej się starać, ale po prostu mi to
wisi. Nie jestem głupi, ale nic nie poradzę, że czasem zwyczajnie mam wszystko gdzieś.
Powinienem popędzić przez Millennium Square prosto do biura, ale to za duży wysiłek jak na tak
wczesną porę. Ruszam spacerkiem i docieram na miejsce kwadrans po dziewiątej. Próbowałem się
przemknąć, ale było nieuniknione, że ktoś mnie przyuważy. Tylko czy to koniecznie musiała być
Tina Murray? Wiecznie skwaszona pani niewolników, bezlitosna jędza znana jako szefowa. Stoi
teraz za moimi plecami i patrzy, jak pracuję. Myśli, że nie wiem, że tam jest. Naprawdę jej nie
cierpię. Właściwie to nie znam nikogo, kogo nie cierpiałbym bardziej od Tiny. Nie jestem
gwałtownym facetem, nie lubię konfrontacji i sama myśl o uderzeniu kobiety odrzuca mnie, ale
bywają chwile, kiedy z radością przyłożyłbym jej prosto w gębę.
- Wisisz mi kwadrans - szydzi tym swoim paskudnym, marudnym głosikiem.
Odsuwam się na krześle i powoli odwracam do niej. Zmuszam się do uśmiechu, chociaż tak
naprawdę mam ochotę splunąć. Stoi naprzeciw mnie ze skrzyżowanymi ramionami, żuje gumę i się
krzywi.
- Dzień dobry, Tino - odpowiadam, starając się zachować spokój; wolę, żeby nie wiedziała,
że mnie wkurzyła, nie chcę jej dać tej satysfakcji. - Jak się masz?
- Możesz albo skrócić lunch, albo zostać dłużej po godzinach - warczy. - Twój wybór, jak to
nadrobisz.
Wiem, że tylko pogorszę sprawę, ale nie mogę się powstrzymać. Powinienem trzymać gębę na
kłódkę i zaakceptować fakt, że jestem po przegranej stronie, ale nie mogę znieść myśli, że ta podła
baba uważa, że panuje nad sytuacją. Wiem, tylko pogarszam sprawę, ale nie potrafię się
powstrzymać. Muszę coś powiedzieć.
- A co z wczorajszym rankiem? - pytam.
Zmuszam się, by spojrzeć w jej wredne, podłe oczka. Nie jest uszczęśliwiona. Przestępuje z nogi
na nogę, żując gumę jeszcze szybciej i gwałtowniej. Jej szczęki ruszają się w zapamiętałym rytmie.
Wygląda jak przeżuwająca krowa. Cholerne cielę.
- Co z wczorajszym rankiem? - warczy.
- No więc - zaczynam tłumaczyć, bardzo się starając, aby nie mówić tonem wyższości - o ile
pamiętasz, wczoraj przyszedłem dwadzieścia minut wcześniej i od razu siadłem do pracy. Jeśli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]