Montgomery Lucy Maud - Czarodziejski Swiat Marigold (m76), E-books

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
C
ZARODZIEJSKI
ŚWIAT
M
ARIGOLD
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
M
AGIC
FOR
M
ARIGOLD
, 1929
Przekład z angielskiego Karolina Bałłab
Dla Nory
Jako wspomnienie
świata, który przeminął
R
OZDZIAŁ
PIERWSZY
J
AK
WYBIERANO
IMIĘ
1
Pewnego razu — gdy się zastanowić, jest to najlepszy sposób, aby zacząć opowieść; tylko
wtedy ma ona w sobie coś z baśni czy romansu — wszyscy członkowie Klanu Lesleyów
mieszkający w Harmony zebrali się w Świerkowym Obłoku aby, jak zwykle, uczcić dzień
urodzin Starszej Babki, a także dać imię dziecku Lorraine. Jak powiedziała ciotka Nina, była
to krzycząca niesprawiedliwość, że kochane maleństwo żyło na świecie bez imienia już całe
cztery miesiące. Lecz cóż można było zrobić, skoro biedny, drogi Leander umarł tak nagle
dwa tygodnie przed narodzinami córki, a później biedaczka Lorraine ciężko chorowała przez
wiele tygodni? Właściwie ciągle jeszcze jest słaba, a wiadomo przecież, że w jej rodzinie
zdarzała się gruźlica.
Ciotka Nina tak naprawdę nie była żadną ciotką — przynajmniej nie z Lesleyów. Była
tylko kuzynką. Lesleyowie mieli zwyczaj nazywać każdego z rodziny „wujkiem” albo
„ciotką”, gdy tylko ten dorastał tak, że nie wypadało już zwracać się do niego po imieniu przy
dziatwie. Niezliczona ilość takich ciotek i wujków będzie co rusz pojawiać się i znikać w tej
opowieści — spotkamy też kilkoro prawdziwych. Nie będę starała się wyjaśniać, kto należy
do jakiego rodzaju. To nie ma znaczenia. Wszyscy albo są Lesleyami, albo poślubili kogoś z
Lesleyów. Tylko to się liczy. Być Lesleyem oznaczało urodzić się w królewskiej rodzinie.
Nawet koty miały tu swe rodowody.
Wszyscy Lesleyowie byli zachwyceni dzieckiem Lorraine. Kochali Leandra — była to
może jedyna sprawa, co do której byli zgodni. Poza tym już od trzydziestu lat nie widziano
dziecka w Świerkowym Obłoku. Starsza Babka nieraz oświadczała ponuro, że stary, dobry
ród wymiera. Tak więc gdyby nie śmierć Leandra i długa choroba Lorraine, przybycie
maleńkiej damy zostałoby powitane z niewymownym zachwytem i ogromną radością.
Ponieważ nadeszły urodziny Starszej Babki, Lesleyowie mieli usprawiedliwienie dla długo
odkładanego świętowania. Co zaś do imienia, to żadne z dzieci Lesleyów nie otrzymało go,
dopóki każdy z członków rodziny mieszkający w najbliższej okolicy nie wypowiedział się w
tej sprawie. Wybór imienia był w ich oczach czymś o wiele ważniejszym niż zwykły chrzest.
A co dopiero, gdy dziecko nie miało ojca, a jego matka, choć zacna dusza, była z
Winthropów!
Świerkowy Obłok, dom rodzinny Lesleyów, w którym mieszkały Starsza Babka, Młodsza
Babka i pani Leandrowa z dzieckiem oraz Salome Silversides, stał nad brzegiem morza
wystarczająco daleko od miasteczka Harmony, aby być prawdziwą wsią; dom z kremowej
cegły — miły, nieduży stary domek — tak porośnięty winoroślą, że wyglądał raczej jak góra
bluszczu; dom sprawiający wrażenie, jakby za chwilę ze zmęczenia miał założyć ręce i
powiedzieć: „Chcę odpocząć”. Przed nim rozciągał się piękny port Harmony ze swoimi
mruczącymi falami, które podczas jesiennych sztormów podchodziły tak blisko, że aż
kropelki wody opryskiwały progi domów i odciskały wzory na oknach. Za nim znajdował się
sad, wspinający się na zbocze. A wokół rozlegały się ciche westchnienia gęstego
świerkowego lasu na wzgórzu.
Urodzinowy obiad spożywano w pokoju Starszej Babki, z którego wiodły drzwi do sadu,
nazywano go więc „pokojem sadowym”. Dwa lata temu Starsza Babka oświadczyła beztrosko
i spokojnie, że ma dosyć wstawania przed śniadaniem i pracy pomiędzy posiłkami.
— Chcę, żeby przez resztę życia mi usługiwano — powiedziała. — Mam za sobą
dziewięćdziesiąt dwa lata posługiwania innym.
I rządzenia nimi — dodali w duchu Lesleyowie. Ale nie mówili tego głośno, bo czasem
naprawdę można było przypuszczać, że uszy Babki słyszą na odległość wielu mil. Wuj
Ebenezer powiedział kiedyś coś niepochlebnego o Babce o północy w piwnicy, gdy miał
pewność, że nikogo poza nim nie ma w domu. W niedzielę po południu Starsza Babka
wypomniała mu to. Oznajmiła, że Lucyfer jej powtórzył. Lucyfer to jej kot. I wuj Ebenezer
nagle przypomniał sobie, że gdy to mówił, kot siedział na skraju skrzyni na ziemniaki.
Najbezpieczniej było niczego na temat Starszej Babki nie mówić. Pokój Starszej Babki,
położony w południowym krańcu domu, był długi, miał kolor przyćmionej zieleni, a jego
szklane drzwi otwierały się prosto na sad. Ściany obwieszono fotografiami panien młodych z
rodziny Lesleyów, a najstarsza podobizna pochodziła sprzed lat sześćdziesięciu. Prawie
wszystkie te kobiety miały cudowne welony i treny, a w ręku trzymały ogromne bukiety. Była
między nimi fotografia Klementyny, pierwszej żony Leandra, która zmarła przed sześciu laty
wraz ze swoją nie nazwaną córeczką. Babka powiesiła tę fotografię na ścianie w nogach
swojego łóżka, aby móc ją cały czas widzieć. Bardzo lubiła Klementynę. Przynajmniej takie
wrażenie odnosiła Lorraine.
Z przyjemnością patrzyło się na to zdjęcie — Klementyna Lesley była bardzo piękna. Nie
miała na sobie stroju panny młodej — fotografia została zrobiona bowiem tuż przed ślubem i
była znana w rodzinnym Klanie jako „Klementyna z lilią”. Kobieta stała upozowana tak, że
piękne ręce wspierała na postumencie, a w szczupłej, kształtnej, doskonale pięknej dłoni —
uroda jej rąk słynęła w rodzinie — trzymała lilię, na którą spoglądała z powagą. Starsza
Babka opowiedziała Lorraine, że pewien artysta o międzynarodowej sławie, odwiedzając
Świerkowy Obłok, miał wykrzyknąć na widok fotografii:
— Co za przepiękne ręce! W takie dłonie mężczyzna może bez obawy złożyć swój los!
Lorraine westchnęła patrząc na swoje cienkie rączki. Nie piękne — nawet nie ładne — a
jednak Leander kiedyś ucałował koniuszki jej palców i powiedział… Lecz Lorraine nie
powtórzyła Babce, co powiedział Leander. Być może Babka lubiłaby ją bardziej, gdyby to
zrobiła.
W rogu pokoju obok łóżka stał zegar, wybijający godziny pogrzebów i ślubów, śmierci i
urodzin, spotkań i rozstań pięciu pokoleń; zegar–dziadek, przywieziony ze Szkocji przez
teścia Starszej Babki sto czterdzieści lat temu. Lesleyowie szczycili się tym, że należeli do
pionierów na Wyspie Księcia Edwarda. Zegar nadal wskazywał dokładny czas, a Babka
wstawała z łóżka co wieczór, aby go nakręcić. Zrobiłaby to nawet, gdyby była umierająca.
W przeciwległym rogu stał drugi skarb. Duża szklana gablota z Alicją, lalką Skinnerów,
wewnątrz. Matka Starszej Babki pochodziła ze Skinne—rów i lalka nie należała do
dziedzictwa Lesleyów, ale każde dziecko w rodzinie znało jej historię i było wychowywane w
podziwie i lęku przed nią. Ciotka Starszej Babki straciła swoją trzyletnią, jedyną córeczkę i
nigdy po tym nie doszła całkowicie do siebie. Kazała zrobić woskową podobiznę dziecka i
trzymała ją zawsze przy sobie, rozmawiając z nią jak z żywą. Lalka była ubrana w cudowną,
wyszywaną sukienkę, która należała do zmarłej dziewczynki, miała także jeden z jej
pantofelków. Drugi trzymała w woskowej ręce, gotowa nałożyć go na małą, bosą stopę
wyglądającą spod muślinowych falban. Lalka wyglądała jak żywa, tak że Lorraine zawsze
drżała przechodząc obok niej, a Salome Silversides miała duże wątpliwości, czy trzymanie
takiej rzeczy w domu było właściwe, szczególnie że Lazarre, Francuz, pracujący u Lesleyów
jako najemny robotnik, mówił, że była to „święta” Starszej Damy, przed którą ta odprawiała
regularnie modły. Lecz wszyscy Lesleyowie byli w jakiś sposób dumni z tej lalki. Nikt inny
na Wyspie Księcia Edwarda nie mógł się pochwalić podobną. Wyróżniała ich ona w pewien
sposób, a turyści po powrocie do domu odnotowywali to w lokalnych gazetach.
Koty oczywiście też brały udział w święcie. Lucyfer i Czarownica z Endor. Oba były
aksamitne i czarne z ogromnymi, okrągłymi oczami. Świerkowy Obłok słynął z posiadania
gatunku czarnych kotów o oczach w odcieniu topazu. Koty Lesleyów nie rozchodziły się po
okolicy, lecz oddawano je po odpowiednim namyśle w dobre ręce.
Ulubieńcem Babki był Lucyfer. Kot subtelny i pełen dystansu. Kot nieprzenikniony,
przepełniony tajemniczością, która niemal z niego kapała. Czarownica z Endor w pełni
zasługiwała na to imię, lecz w porównaniu z Lucyferem była wręcz pospolita. Salome
zastanawiała się po cichu, czy Babka nie bała się sądu ostatecznego, nazywając kota imieniem
jednego z rogatych. Salome lubiła koty „na swoim miejscu”, lecz rozzłościła się, gdy wuj
Klon powiedział kiedyś do niej:
— Salome Silversides! Mając takie imię sama powinnaś być kotem. Dobrze odżywionym,
mięciutkim, pomrukującym maltańskim kotem!
— Z pewnością nie wyglądam na kota — powiedziała Salome wielce urażona. I wuj Klon
przyznał jej rację.
Starsza Babka, przywodząca na myśl chochlika, była dziewięćdziesięciodwuletnią damą,
która zamierzała dożyć setki. Drobna, skurczona, pomarszczona osóbka o pałających
czarnych oczach. We wszystkim co mówiła igrał jakiś przebłysk złośliwości godny Pucka
Rządziła Klanem Lesleyów i wiedziała o wszystkim, co się w nim działo. O ile zaprzestała
„posługiwania”, to z pewnością nie zaprzestała „rządzenia”. Dziś siedziała podparta
szkarłatnymi poduszkami w świeżym, marszczonym białym czepku zawiązanym pod brodą i
jedząc z apetytem obiad, myślała o swoich wnuczkach i prawnuczkach, nie dość jednak
sprawiedliwie, by można było te myśli wypowiedzieć na głos.
1
*
Puck — chochlik.
 2
Młodsza Babka, dziewczę około sześćdziesiątego piątego roku życia, siedziała u szczytu
długiego stołu. Była wysoką, piękną damą o jasnych, stalowobłękitnych oczach i srebrnych
włosach. Starsza Babka uważała ją za nieco arogancką młodą osobę. W swojej purpurowej,
aksamitnej sukni z cudownym, koronkowym kołnierzem nie wyglądała wcale jak tradycyjna
babka w czepku i z drutami w rękach, raczej jak dostojna, stara księżna. Suknia została uszyta
osiem lat temu, lecz gdy Młodsza Babka wkładała ją, miało się wrażenie, że jest to najnowszy
fason. Niemal wszyscy członkowie rodziny obecni na obiedzie uważali, że powinna ona
występować w czerni nawet z okazji urodzin. Lecz Młodsza Babka nie więcej się tym
przejmowała niż Starsza Babka. Pochodziła z Blaisdellów — tych upartych — a tradycje
Blaisdellów były równie dobre jak tradycje Lesleyów.
Lorraine siedziała przy stole po prawej stronie Młodszej Babki, przy dziecku leżącym obok
niej w kołysce. Dzięki dziecku uznano do pewnego stopnia jej niezaprzeczalną pozycję, choć
nie zdarzyło się to nigdy przedtem. Wszyscy Lesleyowie w mniejszym lub większym stopniu
sprzeciwiali się drugiemu z rzędu wyborowi Leandra. Ułagodziło ich nieco tylko to, że
wybranka była córką sługi bożego. Nieśmiała, delikatna, ładna istota — wyróżniająca się
jedynie aureolą połyskujących, jasnozłotych włosów. Jej drobna twarz była słodka i
przypominała kwiat. Miała też niezwykle łagodne, szarobłękitne oczy o długich rzęsach. W
czarnej sukni wyglądała bardzo młodo i krucho. Po raz wtóry zaczęła być choć trochę
szczęśliwa. Jej ręce, które dotąd wśród ciszy nocnej obejmowały pustkę, zostały ponownie
napełnione.
Pola i wzgórza wokół Świerkowego Obłoku, tak surowe, nagie i zimne, gdy mała dama
przybyła tutaj, teraz były zielone i złote, obsypane kwieciem, a sad stanowił sam w sobie
przepiękny wonny świat. Nie można było pozostawać całkowicie nieszczęśliwym, gdy wokół
panowała wiosna i miało się takie urocze, niezwykłe dziecko.
Leżało ono w starej kołysce Heppelwhite’a, gdzie przed nią leżeli jej ojciec i dziadek —
czarujące dziecko, z łobuzerskim podbródeczkiem, maleńkimi, pięknymi jak pąki jabłoni
rączkami, bajecznie błękitnymi oczami i aroganckim, pełnym wyższości uśmiechem dzieci,
które nie zapomniały jeszcze tych wszystkich cudownych rzeczy, poznanych w łonie matki.
Lorraine wręcz nie mogła jeść obiadu, gdyż wpatrywała się w dziecko i rozmyślała o nim.
Czy ta maleńka istota będzie kiedyś tańczącą dziewczyną o oczach jak gwiazdy, panną młodą
w bieli, matką? Lorraine zadrżała. Niedobrze jest wybiegać tak daleko w przyszłość. Ciotka
Anna wstała, przyniosła szal i delikatnie otoczyła nim ramiona Lorraine. Lorraine roztapiała
się niemal z gorąca, ponieważ ten czerwcowy dzień był szczególnie upalny, ale miała na
sobie szal przez cały czas obiadu, nie chcąc urazić ciotki Anny. Ten jeden fakt mówi o
Lorraine bardzo wiele.
Po lewej stronie Młodszej Babki siedział wuj Klondike, przystojny, tajemniczy,
ekstrawagancki członek Klanu Lesleyów, o prostych, gęstych brwiach, błyszczących
niebieskich oczach, grzywie płowych włosów i złotorudej brodzie, która skłoniła pewną
sentymentalną damę z Harmony o nieokreślonym wieku do oświadczenia, że przywodzi jej na
myśl wspaniałych, starych wikingów.
Prawdziwe imię wuja Klondike’a brzmiało Horacy, ale od kiedy powrócił znad Yukonu z
kieszeniami wypchanymi zlotem, znany był jako Lesley z Klondike. Jego bóstwem był Bóg
wszystkich wędrowców, w służbie którego Horacy Lesley spędził szalone, wspaniale, pełne
przygód lata.
Jako mały chłopiec patrzył na różne miejsca na mapie i mówił „Pojadę tam”. No i
pojechał. Stał na najdalej na południe wysuniętym cyplu Cejlonu i siedział na szczycie
buddyjskiego kopca na krańcach Tybetu. Był za pan brat z Krzyżem Południa i słuchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aswedawqow54.keep